Rechot i szept – polemika z Tomaszem Łubieńskim

Kilka dni temu „Gazeta Wyborcza” zamieściła felieton literata Tomasza Łubieńskiego zatytułowany „Rechot powraca”, w którym autor ustosunkowuje się do „nowych” zwyczajów panujących w Polskim parlamencie.

Prezentuję cały tekst.

* * *

Rechot powraca

Rechot przeniósł się do Sejmu. Na czas debat nad Trybunałem Konstytucyjnym i mediami publicznymi. W każdym razie czołowi posłowie w większości bawili się doskonale.

Jako syn Konstantego Łubieńskiego, działacza katolickiego, posła kilku kadencji Sejmu PRL, powinienem się czuć dożywotnio dzieckiem resortowym, a mam już 77 lat. I wydaje mi się, że najciekawszym momentem niełatwego życia mojego ojca jako świadka i uczestnika historii najnowszej była jego reakcja podczas sejmowej dyskusji nad interpelacją koła Znak w sprawie wydarzeń marcowych. Kiedy Jerzy Zawieyski odwołał się do sumienia Władysława Gomułki, mówiąc o pobiciu Stefana Kisielewskiego przez „nieznanych sprawców”, Gomułka zarechotał. Cała sala, już nie tylko absolutna, ale przygniatająca większość, zawtórowała pierwszemu sekretarzowi.

Rechoty i oklaski towarzyszyły kolejnym wystąpieniom, m.in. Ozgi Michalskiego, reprezentanta nurtu chłopskiego w poezji i prozie, a politycznie oddanego miłośnika partii i rządu. Bohdan Czeszko z kolei martwił się o polską demokrację, którą przez wystąpienie Znaku wypadnie ograniczyć. Wielu mówców podnosiło, z patriotycznego punktu widzenia, to, że interpelacja jakimś zdradzieckim sposobem dotarła do Wolnej Europy, czyli na Zachód.

W pewnym momencie Konstanty Łubieński nie wytrzymał tej sejmowej wesołości, choć podobnie jak Kazimierz Wierzyński był zdania, że „Polska leży nad Wisłą” (Jerzy Turowicz powiedział mi po śmierci ojca: „Kostek brał ten socjalizm zbyt na serio”). Kostek nie wytrzymał jednak i wykrzyknął: „Tu trzeba płakać, a nie śmiać się!”. Chciał przemawiać, ale koledzy mu to wyperswadowali i skończyło się na złożeniu oświadczenia.

Rechot, a także buczenie jako broń polityczna powróciły w czasie lekkomyślnie tolerancyjnej, a także nadmiernie zadufanej w sobie III RP. Buczenie zastosowano na cmentarzach, podczas patriotycznych obchodów. „Prawdziwi” Polacy buczeli na prawdziwych powstańców, w tym Władysława Bartoszewskiego, oraz na przedstawicieli najwyższych władz państwowych.

A rechot przeniósł się do Sejmu. Na czas debat nad Trybunałem Konstytucyjnym i mediami publicznymi. W każdym razie czołowi posłowie w większości bawili się doskonale. Wystarczyło obejrzeć w telewizji Beatę Kempę i Stanisława Piotrowicza. Stanisław Piotrowicz, prokurator w stanie wojennym, bronił księdza pedofila z Tylawy jak niepodległości; tę akurat sprawę wyjątkowo przegrał. Beata Kempa zasłużyła się w walce z ideologią gender. Wydawałoby się, że z takimi ludźmi nie ma żartów. Cóż bardziej mylnego. Telewizja nie kłamie: jakże oni potrafią się wspólnie bawić! Mowa ciała Stanisława Piotrowicza i jego wyrazista twarz nie pozostawiają co do tego najmniejszych wątpliwości. Śledzi jednak sejmową debatę. Natomiast Beata Kempa zwyczajnie pęka z wesołości. Zwrócona w stronę kolegi zakrywa buzię ręką, żeby nie parsknąć śmiechem tak do rozpuku, a tego w Wysokiej Izbie robić się nie godzi. Tym bardziej że sam prezes, królujący w pierwszym rzędzie, uprawia rechot bezgłośny, podszyty ironiczną satysfakcją, kiedy posłowie mniejszościowi zwracają się wprost do niego.

Śmiech Kempy i Piotrowicza nie jest szyderczy czy gorzki, raczej swobodny, zwycięski, pełen luzu i wdzięku. Może nawet nie odnosi się bezpośrednio do debaty, która przebiega planowo. Chociaż faktycznie komiczne mogą wydawać się Piotrowiczowi i Kempie rejtanowskie tony w wystąpieniach opozycji, nieistotne wobec sejmowej arytmetyki. Ale niewykluczone, że opowiadają sobie po prostu jakiś świetny kawał, są w końcu ludźmi, którym też należy się chwila odprężenia.

I pomyśleć, że oboje, Kempa i Piotrowicz, jeszcze niedawno bez powodzenia kandydowali do Parlamentu Europejskiego. Sądzę, że ta dramatyczna próba spowodowana była przejściową małoduszną niewiarą w sukces wyborczy Prawa i Sprawiedliwości. Stąd w tym śmiechu jest też element ulgi, że przegrana uwolniła ich od męki czteroletniego uczestniczenia w głęboko im obcej, niemoralnej rzeczywistości europejskiej. Pozwoliła dzisiaj cieszyć się krajową polityką zgodnie z własnym sumieniem.

Tomasz Łubieński 

12.01.2016 01:00

Źródło: wyborcza.pl

* * *

Przyjaciele T. Łubieńskiego określili tekst jako gorzki. Dla mnie słowa pisarza nie mają takiego charakteru. Oprócz oczywistej autopromocji oraz tęsknoty za czasem minionym i światem, który przeminął wraz z nim, odbieram tę publikację jako przejaw intelektualnego odrętwienia i podświadomego zadowolenia z bezsilności, która usprawiedliwiać ma nie tylko Łubieńskiego, ale i całe środowisko polskich humanistów.

Wraz z przemianami politycznymi, jakie zostały zapoczątkowane pod koniec lat 80. ubiegłego stulecia, rola pisarzy w życiu społecznym została zredukowana do mikro podmiotów gospodarczych, zajmujących się działalnością twórczą. Obecnie, nie do wyobrażenia jest sytuacja, aby wycofanie z repertuaru przedstawienia teatralnego, stało się pretekstem do wybuchu niezadowolenia społecznego, a publikacja eseju, czy fragmentu książki mogła doprowadzić do zmian w najwyższych kręgach władzy.

Po 44 latach w miarę bezpiecznego i przyjemnego życia, polscy literaci utracili licencję na bycie sumieniem narodu. Poeci przestali cierpieć za miliony, a pisarze obsiedli redakcje wysokonakładowych pism, lub tych dotowanych przez państwo, które zapewniły im spokojną egzystencję. Rozpoczął się proces ideowej sterylizacji, którego efektem, w wielu przypadkach, było zatracenie wartości i zasad. Bratanie się z kapitalizmem częstokroć wywołuje większe spustoszenie od flirtowania z totalitaryzmem.

27 lat trwania w komfortowym odrętwieniu doprowadziło do tego, że głos intelektualisty stał się słabiej słyszalny od bełkotu jakiegoś Terlikowskiego, Ziemkiewicza, Żakowskiego czy Lisa, którzy idealnie zagospodarowali przestrzeń opuszczoną przez ludzi ze starego portfela. To samo dotyczy sfery politycznej. To nie Kempa, Piotrowicz, Kukiz, Pawłowicz i in. okazali się wyjątkowo silni, lecz elity, jeśli można użyć tego zdewaluowanego słowa, obnażyły swoją słabość.

Tomasz Łubieński w swym felietonie przedstawia rzeczywistość, która jest doskonale znana milionom Polaków, więc opis ten nie jest niczym nadzwyczajnym. Od tej klasy pisarza oczekuję nie diagnozy, lecz myśli głębszej, recepty na chorobę, która w tej chwili wydaje się nieuleczalna. Czy ją otrzymam? Nie! A powodem tego nie będzie fakt, że przedstawiciel ludzi pióra woli bezgłośnie szeptać, niż mówić wyraźnym, mocnym głosem, ale dlatego że głosu tego wydobyć nie potrafi. Turowicz, Kołakowski, Kotarbiński, Dąbrowska, Jasienica, Lipski, Sandauer, Słonimski i in. odeszli bezpotomnie, a dzieci, które przysposobili do życia nie chciały i nie umiały rozpoznać innego wroga niż ten, który nosi na twarzy znamię bolszewizmu.

Wartości należy chronić bezustannie, bez względu na to, kto rządzi krajem. Nie można udawać, że na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza organizm państwowy był silny i zdrowy, nawet kiedy u władzy byli tacy ludzie jak Kwaśniewski, Miller, Cimoszewicz, Kołodko, Oleksy, Jakubowska, Lepper, Marcinkiewicz, Gosiewski, Ziobro, Fotyga, Wassermann, Kaczmarek, Sikorski, Nowak, Bieńkowska, Rostkowski, Sawicki, Sienkiewicz i in., a kryzys demokracji rozpoczął się z chwilą dojścia do władzy narodowo-socjalistycznego PiS-u. A nawet, jeśli jest to naturalny lęk przed nieznanym, w żadnym razie nie można okazywać strachu i przypominać o swojej bezradności.

Nie jest winą chwastów, że zarastają ziemię, lecz tych, którzy przestali o nią dbać, zajęci małymi wojenkami i płytkimi przyjemnościami.

Może warto porzucić Mickiewicza na korzyść Bukowskiego, który w jednym z opowiadań napisał, że wybierać między Nixonem a Johnsonem, to tak jak wybierać między ciepłym a zimnym gównem.

→ Mariusz Baryła

18.01.2016 r.

• Na zdjęciu: Tomasz Łubieński w redakcji „Nowych książek”. Foto: Mariusz Kubik

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.