Niestety przeszło dwa miesiące po tym werdykcie próżno szukać tego obrazu w łódzkich kinach. Rzecz jasna film Bortkiewicza był dystrybuowany w całym kraju już wcześniej i to grubo przed tym jak zdobył laur Cinergii, niemniej można było przypuszczać, że nagroda publiczności sprawi, że choć w mniejszym natężaniu, ale jednak będzie on jeszcze czasem pokazywany w kinach. Nic bardziej mylnego. Właśnie ten fakt skłonił mnie by wbrew wszystkiemu przypomnieć czytelnikom o jego istnieniu. Tym samym też chciałbym zaapelować do właścicieli kin, by od czasu do czasu, ten film pokazać. Wart jest tego, tym bardziej, że właśnie minęła 76 rocznica utworzenia przez Niemców getta w Łodzi. Getta, które było wiezieniem i źródłem nieprzezwyciężonego koszmaru dla głównej bohaterki „Nocy Walpurgii”.
Słowna szermierka
Szedłem na ten film bez specjalnego entuzjazmu, zdając sobie sprawę, że w polskim filmie temat Zagłady był już tyle razy (i to z sukcesami) podejmowany, że niełatwo będzie coś jeszcze nowego w tym względzie powiedzieć. Nie miałem racji. Marcin Bortkiewicz niewątpliwą trudność tematu, brawurowo także ryzykownie zdecydował się ożywić skrajnie zawężając ramy filmu jak również powracając do niemodnej wydawałoby się „teatralności” i „klasyki”. Siłą obrazu Bortkiewicza jest słowo i nic więcej. We współczesnym kinie, gdzie młodzi twórcy prześcigają się w finezyjnym kadrowaniu czy innych warsztatowych fajerwerkach, takie podejście zasługuje na szacunek. Bortkiewicz świadomie postanowił też dodać do „anachronicznego” obrazu oczywiste „cytaty” rodem ze starych mistrzów. Mrugnięcia te są na tyle zauważalne, że trudno uwierzyć by pojawiły się w filmie przez zbieg okoliczności. Ktoś może powiedzieć, że to wtórne, niemniej w mojej ocenie, aluzje do znanych twórców są gustownie i widać w tym intencję. Karykaturalna forma, czarny humor, a zarazem erotyzm, upodlenie a także przezwyciężenie swych słabości – wszystko to można odnaleźć w tym ascetycznym, ale i gęstym od emocji filmie. „Noc Walpurgii” to klasyczne kino na dwóch aktorów – porywającej Małgorzaty Zajączkowskiej (chyba najlepsza rola w karierze) i zręcznie jej partnerującego Phillipe Tłokińskiego (niezła debiutancka rola). W propozycji Bortkiewicza pomysł ten niemal instynktownie kojarzy się z kinem Romana Polańskiego, gdzie podobną konstrukcję zastosowano w „Wenus w futrze” a także i do zdecydowanie wyraźniej, w świetnym obrazie „Śmierć i dziewczyna”. Antologiczną sytuację sprowadzającą się do filmowego starcia, mamy w „Nocy Walpurgii”.
Głowna bohaterka – Nora Sedler, ocalała z łódzkiego getta, starzejąca się diva operowa i udający dziennikarza Robert już od pierwszych chwil swojego spotkania konkurują. Najpierw sprawdzają na ile mogą sobie pozwolić, później gdy popłynie w ich żyłach alkohol, coraz głębiej dają wodzę fantazji – miejscami perwersyjnej i ponurej a miejscami komicznej. Mieszanie ekranowych gatunków w „Nocy Walpurgi” to jakby stempel debiutującego reżysera. Im dalej zanurzamy się w tej historii tym bardziej klimat będzie tężeć. Z jednej strony poza dobrze wychowanego, „ułożonego” chłopca zostanie porzucona przez Roberta z drugiej, otwartość i wyuzdanie Nory nabierze wigoru. Postaci tej skomplikowanej historii niczym zręczni szermierze będą razić się coraz błyskotliwszymi i szyderczymi ripostami. Ta wymiana „grzeczności” zmieni się w wyrafinowaną przyjemność. Starcie nie zakłada remisu, tak wiec wszystko jest możliwe. A to dopiero, jak mawiał mistrz suspensu Alfred Hitchcock: „dopiero początek, potem napięcie rośnie”. Czy nie jest to jednak tylko kolejna poza, przyjęta konwencja, będąca specyficzną terapią szokową? W tle filmu mamy przecież tragiczną historię Nory, którą obrazuje obozowy numer z Auschwitz. Zmęczona życiem operowa diva przeżyła Shoah, ale zapłaciła za to olbrzymią cenę, którą płaci każdego dnia. Także i w tę tytułową „Noc Walpurgi”. To przypomnienie każe widzowi przystanąć by otrząsnąć się z ram widowiskowego, postmodernistycznego pojedynku.
Pokonać Zagładę
„Noc Walpurgii” nacechowana jest pamięcią o Zagładzie. Tragiczna historia Nory opowiada o upokorzeniu, kolaboracji, wreszcie wynaturzonym związku z SS-manem z którego cienia nigdy się nie wyzwoliła. Niemniej najważniejsze jest tu i teraz. Widzowi nie będzie dane wrócić do mrocznych czasów okupacji – o wszystkim będzie dowiadywał się z błyskotliwej szermierki słownej bohaterów. Jedność miejsca i czasu w tym filmie ma ogromną siłę. Daje szansę balansu i nie popadnięcia w „banał” wzorcowego filmu o Zagładzie. Tkwiąca niczym cierń przeszłość okazuje się wciąż nie przezwyciężoną teraźniejszością. Zresztą, co nie jest przecież niczym dziwnym, dla wielu ocalonych, trauma II wojna światowej trwała jeszcze wiele lat po jej zakończeniu. Byli tacy, jak polski poeta i prozaik Tadeusz Borowski, którzy ostatecznie nie mogąc sprostać powracającym koszmarom, swoistemu bagażowi, którego nie można było wyrzucić z pamięci, popełniali samobójstwo. Inni jak choćby ostatni przywódca powstania w getcie warszawskim Marek Edelman, pozostawali już do końca życia „uduchowionymi cynikami”; ludźmi, którzy w nocy nie mogą spać, bo nawiedzają ich koszmary i upiory przeszłości. Z każdym jednak porankiem wielu z nich odnosiło swoje prywatne zwycięstwo nad oprawcami, trwając by dać świadectwo prawdzie. By być żywym pomnikiem hasła „nigdy więcej”. Nora Sedler jest gdzieś pośrodku tych wyborów. Każde słowo ocalonej z łódzkiego getta ma swą wagę. To kolejna próba – możemy się domyślać, że nie pierwsza, być może ostania – przezwyciężenia mroków duszy i powracających demonów. Sam tytuł filmu wprost do tego nawiązuje. Noc Walpurgii w starogermańskich podaniach to czas umarłych i złych duchów. Wedle legendy w noc z 30 kwietnia na 1 maja, demony odwiedzają ludzi, by wraz ze świtem mogła nastać na nowo błogosławiona homeostaza. Podczas tej niecodziennej konfrontacji leciwej diwy i atrakcyjnego blond młodzieńca farsa miesza się z grozą, ale zawsze na końcu wygrywa powaga. Intymne napięcie, które wręcz kipi, pozostaje podszyte bolesną traumą, którą widz coraz bardziej rozumie i nie może potępić. Pod osłoną mroku Nora i Robert tracą kontrolę nad emocjami i rozpoczynają grę, która ma jednak wymiar terapeutyczny i może doprowadzić do katharsis. Czy tak się stanie? „Możesz napisać swoją operę o Auschwitz, zaśpiewam – mówi Nora do Roberta w jednym z kluczowych dialogów filmu – możesz zbudować baraki na scenie, sprowadzić nawet błoto z Oświęcimia. A i tak tego nie zrozumiesz.” Bo czy można będąc pierwszym przedstawicielem pokolenia nie znającego Holocaustu wszystko to pojąc? Jak można zrozumieć „Wielką Szperę”, potworny czas, gdy przywódca łódzkiego Judenratu Chaim Rumkowski nawoływał mieszkańców łódzkiego getta by oddali Niemcom na pewną śmierć swoje urodzone poniżej dziesiątego roku życia, dzieci?
Tupet Polańskiego
Film Bortkiewicza jest z pewnością bardzo udanym debiutem. Na pochwałę zasługuje przede wszystkim ogromna odwaga młodego reżysera, który ryzykownie balansuje między gatunkami, okraszając obraz licznymi cytatami nawiązując do filmów, zrzekłbym z innego porządku. Przykładem niech będzie czytelna aluzja do „Popiołu i diamentu”, w scenie gdzie Nora Sedler skryta za białym prześcieradłem idealnie imituję moment śmiertelnego postrzelenia Maćka Chełmickiego. Doprawdy trzeba mieć w sobie tupet Romana Polańskiego by na takie chwyty się zdobyć. Film oczywiście ma też swoje mielizny. Brakuję szerszego planu by choć na chwilę oderwać się od ciasnych wnętrz garderoby madame Sedler. Słabym punktem jest również dość przewidywalne i banalne zakończenie, które mizernie koresponduję z tak szalonym tempem wcześniejszych interakcji między dwóją bohaterów. Można również, choć ja tego nie widzę, zarzuć reżyserowi nazbyt popkulturowe podejście do Zagłady. Co by jednak nie powiedzieć warto ten film zobaczyć. Wydaje się, że nie bez przyczyny i kurtuazji Małgorzata Zajączkowska powiedziała o swej roli po przeczytaniu scenariusza, że jest ona „jak czerwone Porsche w momencie, gdy nie ma się prawa jazdy.” Co należy podkreślić, Marcin Bortkiewicz nie zachował się w swym debiucie bezpiecznie czy asekurancko. Zrobił film od początku do końca „na własnych warunkach” i za to mu chwała. Obraz ten jest też ciekawym i współczesnym głosem w długiej i nie zamkniętej dyskusji nad zrozumieniem psychologicznych konsekwencji doświadczenia Zagłady a także tego, że dla wielu ocalonych z tego koszmaru II wojna światowa w zasadzie nigdy się nie skończyła.
→ Mikołaj Mirowski
17.02.2016
• foto: materiały prasowe dystr.
Mikołaj Mirowski (ur. 1979 w Łodzi) dr nauk humanistycznych, historyk i publicysta, autor książki „Rewolucja permanentna Lwa Trockiego”, publikował na łamach „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku”, „Gazety Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”, „Liberté!” i „Newsweek Historia”. Prowadzi projekt „Warszawa dwóch Powstań”. Jest stałym współpracownikiem „Gazety Trybunalskiej”.
• inne teksty M. Mirowskiego > tutaj