IX Letnia Akademia Jazzu: Pharoah Sanders Quartet | Marek Pospieszalski Quartet

Koncerty, warsztaty i spotkania, które od dziewięciu lat w czasie wakacji odbywają się w łódzkiej „Wytwórni” niezmiennie przyciągającą fanów jazzu do obszernej sali przy ul. Łąkowej.

14 lipca w ramach „Letniej Akademii Jazzu” wystąpiły dwa kwartety: Marka Pospieszalskiego i  Pharoaha Sandersa. Dawno nie widziałem tak wielu widzów; wypełnili nie tylko miejsca siedzące na parterze i balkonach, ale przykucnęli na schodach, pomiędzy rzędami, a wiele osób oglądało spektakl na stojąco.

Publiczność zawsze wie, co dobre i tym razem się nie zawiodła. Najpierw wystąpił ze swoim kwartetem Marek Pospieszalski – syn Mateusza, przedstawiciel kolejnej już generacji klanu Pospieszalskich. Obok niego na scenie pojawili się: Max Mucha – kontrabas, Max Andrzejewski – perkusja i Elias Stemeseder – fortepian.

Ach, jak oni grali! Jakby niebo miało spaść na ziemię i roztrzaskać się na miliony świetlistych kawałków. Mocne, męskie, jazzowe granie. Pospieszalski wydobywał ze swojego tenorowego saksofonu dźwięki o istnieniu których nie mieliśmy pojęcia. To są młodzi ludzie, jeszcze na początku drogi, kiedy kształtują się styl i osobowość, ale mocno wierzę, że za kilka, kilkanaście lat kwartet będzie jedną z najjaśniejszych gwiazd polskiej muzyki jazzowej.

Po przerwie, lecz nie za długiej, aby nie opadły emocje, na podwyższeniu pojawili się: William Henderson – fortepian, Oli Hayhurst – kontrabas i Gene Calderazzo – perkusja, a na końcu, wolnym krokiem w kraciastej koszuli, jasnych spodniach i fioletowej czapce pojawił się mistrz ceremonii Pharoah Sanders zwany „Faraonem saksofonu tenorowego”.

Kiedy przyłożył do ust instrument bardzo szybko okazało się, że przydomek ten jest w pełni uzasadniony: czysta, jak źródlana woda fraza, głęboki, jasny dźwięk, jakże różny od tego, którym raczył nas wcześniej młody Pospieszalski, tak, to są właśnie lata grania i zdobywania doświadczenia osobistego i muzycznego. Bo choć na scenie widzieliśmy staruszka, niejedna osoba na sali dziwiła się, ile jest w nim pasji i wewnętrznej siły.

Sanders dał się poznać jako bardzo demokratyczny lider, pozwalał muzykom wygrać się do woli, najbardziej zapadł mi w pamięci pokaz możliwości Gene Calderazzo. Ten amerykański drummer włoskiego pochodzenia, obecnie mieszkający w Wielkiej Brytanii, z daleka przypominał Woodego Allena: szczupły, niewysoki, z brązowymi okularami na nosie, ale kiedy nadszedł jego czas zaprezentował swoje możliwości. I to jak!

W drugiej części występ kwartetu Sandersa okazał się niezwykle spontaniczny, radosny, „Faraon” zachęcał publiczność do wspólnego śpiewania, klaskania, co z wielką chęcią natychmiast czyniła. Filmy nie kłamią, sami zobaczcie jak ludzie reagowali, jak owacjami na stojąco długo żegnali artystów.

Rewelacyjny koncert, cudowna atmosfera, duża porcja znakomitej muzyki. „Wytwórnia” rządzi!

→ (mb)

18.07.2016

• foto: Mariusz Baryła / Gazeta Trybunalska

• więcej o koncertach w „Wytwórni” czytaj > tu

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.