Cztery tygodnie temu, 24 września 2016 r. wieczorem, jechałem do Tomaszowa Mazowieckiego, aby wziąć udział w drugim dniu imprezy muzycznej pn. „Love Polish Jazz Festival”.
Trzydniowy festiwal zorganizowano z rozmachem, bez żadnych kompleksów, ale też bez zadęcia charakterystycznego dla powiatowej mentalności, gdzie każda chałtura staje się wydarzeniem, a kilkanaście osób na widowni nazywa się tłumem.
Za symboliczne 50 złotych około 800 osób, zgromadzonych w sportowej hali Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych nr 1 przy ul. św. Antoniego nr 29 b, miało okazję obejrzeć i wysłuchać dwóch wyjątkowych artystów…
Karol Szymanowski Trio
Pamiętam stare numery „Jazz Forum” i coroczne ankiety na najlepszego kompozytora, zespół, instrumentalistę, najlepszy album itd. W kilku kategoriach, co roku, wygrywali zawsze ci sami muzycy np. puzonista – Bronisław Duży, gitarzysta – Jarosław Śmietana, wibrafonista – Karol Szymanowski…
Nigdy wcześniej nie miałem przyjemności zobaczenia tego ostatniego grającego na żywo, więc z radością przyjąłem pojawienia się jego trio na scenie. Za wibrafonem, trzymając w palcach sześć kolorowych pałeczek, stanął sam profesor, towarzyszyli mu: Zbigniew Wrombel (b, bg) i tomaszowianin Wojciech Lubczyński (dr). Występ nosił tytuł “Jerzy Milian Inspiration”, co, jak sama nazwa wskazuje składał się z utworów Jerzego Miliana – polskiego kompozytora i muzyka, twórcy legendarnej orkiestry.
Kompozycje Miliana słyną ze swojej delikatności, to ten rodzaj muzyki, o którym śmiało można powiedzieć, że łagodzi obyczaje. I Szymanowski potrafił pięknie przekazać te czarowne dźwięki, wydobyć z nich nową barwę, nowy smak.
Słuchając Szymanowskiego, niekwestionowanego księcia wibrafonu, pomyślałem, że podobne uczucie ciepła i łagodności emanuje np. z utworów granych przez zmarłego blisko 20. lat temu, francuskiego skrzypka Stéphane’a Grappelli’ego. Wraz z wiekiem świat łagodnieje, a zatem interpretacja muzyki staje się dobroduszna, stonowana. To nie oznacza, że przestaje przekazywać emocje, w żadnym razie, lecz czyni to inaczej.
Występ trwał 1,5 godziny. Dało się odczuć bardzo dobre porozumienie między muzykami, każdy z trójki miał czas, aby zaprezentować swoje umiejętności, ale czynił to bez nadmiernego epatowania wirtuozerią. Tomaszowska publiczność nie pozwalała muzykom zejść ze sceny, oplatając ich sznurem braw klaskanych na stojąco. Na bis usłyszeliśmy nieśmiertelną kompozycję Miliana pt. „Parostatek”, ale nie miała ona nic wspólnego z piosenką wykonywaną przez Krzysztofa Krawczyka, poza oczywiście podstawowym tematem.
Jazz ma tę przewagę nad pop-em, że nie nakłada na wykonawcę ani ram czasowych, ani nie tworzy ograniczeń formalnych. Najlepszym tego przykładem był występ gwiazdy wieczoru, kompozytora i pianisty Leszka Możdżera, który jakimś cudownym zbiegiem okoliczności znalazł jeden dzień, aby wpaść do Tomaszowa, bo kiedy później przeglądałem plan jego koncertów, był tak szczelnie wypełniony, jak dzienniczek prymusa. Niemcy, Japonia, Rosja, Kanada, Hong-Kong, Ukraina…
Leszek Możdżer
Możdżer wyglądał jak wiking, który zdjął skóry i kolczatkę, odłożył hełm, tarczę i na ten wieczór założył dobrze skrojony garnitur. Bez słowa wstępu zasiadł przy koncertowym fortepianie yamahy, sprowadzonym specjalnie z Warszawy, który kosztuje prawie 600 tys. złotych i przy pomocy wibrującego powietrza zaczął „opowiadać” Komedę.
W marcu 2011 r. pianista wszedł do studia i zarejestrował kilkanaście kompozycji Krzysztofa Komedy, z których osiem w czerwcu tego samego roku, ukazało się na płycie „Komeda”. Album w krótkim czasie pokrył się podwójną platyną, a dziesiątki tysięcy ludzi, do dziś kontempluje tę przepiękną płytę.
Koncertowe wykonania „Cherry”, „Crazy Girl”, „Ballad for Bernt”, „Nighttime, Daytime Requiem”,„Mojej ballady”, znacznie różniły się od tego, co znalazło się na studyjnej płycie. Na tym właśnie polega czar muzyki improwizowanej, że za każdym razem jest inna, bo przenosi najświeższe emocje wykonawcy. Słuchając Możdżera na żywo słuchacze wkraczają w nierozpoznane przestrzenie jego wrażliwości, które choć trudne w identyfikacji, potrafią oddziaływać równie mocno, jak ciepło, chłód, wilgoć, ciemność…
Czasem dało się słyszeć dźwięki natury, a to za sprawą „przeszkadzajek”: kartek papieru, koralików i innych przedmiotów, które układane na fortepianowych strunach sprawiały, że instrument wydobywał z siebie niebywałe, zaskakujące dźwięki.
Możdżer w Tomaszowie zaprezentował inne oblicze, drapieżne, szalone, metaliczne, ale bywał też liryczny i wyciszony. Wtedy ciemnoniebieskie światło spływało na zasłuchaną widownię, a jego muzyka mogła ukoić najbardziej rozdarte, albo samotne serce, jakie tutaj ktoś zabrał ze sobą świadomie, lub nie.
Po zakończeniu każdego utworu, mijało kilka długich sekund, nim zaczarowana publiczność wracała do rzeczywistości i uruchamiała strugę oklasków, które, zdawało się, że trwały wieczność.
Po występie poprosiłem Leszka Możdżera o wywiad; choć był bardzo zmęczony udało mi się przekonać jego i towarzyszącą mu menedżerkę do kilkunastominutowej rozmowy; można jej wysłuchać: > tutaj.
Wśród zamieszczonych niżej zdjęć prezentuję także spotkania z fanami i radosne powitanie pianisty i słynnego fotografa Marka Karewicza, który, choć od lat sparaliżowany, nadal uczestniczy w jazzowych imprezach. Jego fotogramy można było obejrzeć na wystawie towarzyszącej festiwalowi.
→ Mariusz Baryła
23.10.2016
• foto: © Mariusz Baryła / Gazeta Trybunalska
• Love Polish Jazz Festival – dzień 3: > tutaj
• Wywiad z Leszkiem Możdżerem: > tutaj