Nauka latania Johna Benetta

Czasopismo „KurieR – Kultura i Rzeczywistość” rozpoczęło druk wspomnień piotrkowianina Johna Benetta (Jana Książczyka), lotnika który podczas II wojny światowej był pilotem  myśliwskim w Wielkiej Brytanii. Spośród kilku rozdziałów zaprezentowanych w gazecie wybraliśmy pierwszy, zatytułowany „Nauka latania”.

Jan Książczyk / John Benett. Foto: Paweł Resing / Gazeta Trybunalska. Kliknij, aby powiększyć.

Latem 1937 roku pojechałem do Warszawy do mojego wuja – kpt. pilota Franciszka Witakowskiego. On zabrał mnie na lotnisko mokotowskie, żebym zobaczył na własne oczy,  jak wygląda polskie lotnictwo. Posadził mnie do samolotu i odbyłem z nim pierwszy w życiu lot. Lataliśmy chyba pół godziny nad Warszawą. Gdy wujek zrobił samolotem ostry skręt, wtedy wszystko mi w głowie zawirowało. Po wylądowaniu byłem oszołomiony i postanowiłem zostać pilotem.

Wiosną 1938 roku ponownie pojechałem do Warszawy, gdzie stanąłem przed komisją lekarską, tak zwaną „cebulą” od skrótu nazwy – Centralne Badanie Lotnicze. Największą uwagę przykładano do inteligencji, dobrego wzroku i pamięci wzrokowej. W moim przypadku efekt musiał być pomyślny, bo wkrótce dostałem wezwanie, żebym zgłosił się na kurs szybowcowy do Ustianowej w Bieszczadach. Tam przyjechało około pięćdziesięciu chłopaków chcących, podobnie jak ja, zostać lotnikami.

Gdy tylko w Ustianowej słońce zaczynało świecić, zaraz wzmagały się powiewy wiatru. Mieliśmy wykonany z dykty szybowiec bez kabiny zawieszony na linach tuż nad ziemią. Gdy zasiadałem za sterami, wtedy instruktor wydawał polecenia: – Skręć w lewo! Kieruj w dół! Skręć w prawo…

Ja sterowałem, a szybowiec lekko pochylał się w odpowiednią stronę. Był to południowy stok, gdzie wznoszące ruchy powietrza były najsilniejsze.

Drugi etap nauki polegał na tym, że sterowało się szybowcem, który koledzy ciągnęli elastycznymi linami ze stoku w dół. Trzeba było tak sterować, żeby skrzydła nie ocierały się o ziemię. Później zaczynały się loty. Najpierw nie więcej niż metr nad ziemią na niewielką odległość, może 50-60 metrów, lecz stopniowo wznosiłem się coraz wyżej i leciałem dalej. Kurs przebiegał dla mnie bardzo pomyślnie, więc wreszcie dostałem polecenie, żebym wystartował na nowoczesnym szybowcu o nazwie Salamandra.

Pewnego dnia miałem polatać nad górami, lecz kilka minut po starcie niespodziewanie nadeszła wielka, ciemna chmura. Wznoszenie było tak silne, iż zacząłem się obawiać, co będzie dalej. Z trudem udało mi się wylądować i zgodnie z instrukcją natychmiast wyskoczyłem z szybowca, ustawiłem go jednym skrzydłem pod wiatr, a sam schowałem się pod tym skrzydłem mocno przyciskając je do siebie. Chodziło o to, żeby płynący po skrzydłach wiatr dociskał szybowiec do ziemi.

Kilka dni po powrocie z kursu szybowcowego przyszło do mojego domu wezwanie, żebym zgłosił się do nowej szkoły lotniczej w Świdniku. Gdy przyjechałem w wyznaczonym dniu to okazało się, że szkoła dopiero powstaje, a warunki są spartańskie. Trwa budowa gmachu szkolnego. Gotowy jest jeden hangar, w kącie którego wydzielono nam szafami miejsca do spania.  Było nas osiemnastu chłopaków. Jednak najważniejsze, że mieliśmy już samoloty RWD-8 oraz instruktorów. Komendantem szkoły był potężny kpt. Adam Prodan. Miał chyba dwa metry wzrostu, a ja zaledwie 1,65 cm, więc przy nim wyglądałem niepozornie. Kpt. Prodan ledwo się mieścił w kabinie RWD-8, ale za to przy lądowaniu samolot nie podskakiwał i zachowywał się bardziej stabilnie, bo był lepiej obciążony.

Podczas naszego kursu wydarzył się tragiczny wypadek. Robotnik pracujący przy wznoszeniu stalowego szkieletu budynku szkolnego spadł i się zabił. Jego zwłoki złożono do drewnianej szopy, przy której nocą wyznaczony zostałem do pełnienia warty przez parę godzin. Następnego dnia przyjechała komisja do zbadania przyczyny wypadku, po czym ciało robotnika wywieziono.

Zaledwie po 6 godzinach lotów z instruktorem pozwolono mi wykonać pierwszy w życiu samodzielny, krótki lot dokoła lotniska. Pod koniec kursu mieliśmy za zadanie przelecieć samemu do Zamościa i z powrotem. Dzień wcześniej dano nam mapę, którą musieliśmy własnoręcznie skopiować. I dopiero z tą kopią mogliśmy wystartować. Jeden z moich kolegów – Genio Rembowski, chyba niezbyt dokładnie wykonał to zadanie, bo zamiast do Zamościa, poleciał bardziej na wschód i doleciał do Hrubieszowa. A na dodatek lądował awaryjnie na łące rozbijając samolot. Genio to był taki warszawski cwaniak, mówił że zarabiał sprzedając gazety. Ale mimo tej wpadki dalej uczestniczył w kursie.

Po trzech miesiącach ukończyłem kurs i dostałem uprawnienia pilota sportowego. Szkołę oficjalnie otworzono dopiero w czerwcu następnego roku. Jej pełna nazwa brzmiała – Szkoła Pilotów Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej imienia Marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza w Świdniku.

Po powrocie do domu zaraz zapisałem się do Aeroklubu Łódzkiego. Byłem tam jednym z najmłodszych pilotów. Członkami aeroklubu byli głównie piloci rezerwy, w tym por. Stefan Dubas i por. Aleksander Wróblewski. W marcu po zimowej przerwie zaczęły się loty z lotniska na Lublinku. W szkole w Świdniku latałem tylko na RWD-8. Natomiast teraz również na RWD-8, lecz głównie na polskim dwupłatowcu Bartel BM-4, samolocie bardzo bezpiecznym, lecz o zbyt słabym silniku. Poza tym w aeroklubie był jeden stary francuski Hadriot-28. Samolot miał silnik dwusuwowy, więc do paliwa podczas tankowania dolewało się oleju. Gdy się nim leciało, to czuć było w kabinie nieprzyjemny zapach.

Bardzo lubiłem por. Dubasa, który miał nowoczesny niemiecki motocykl Zündapp. A ja przyjeżdżałem na lotnisko rowerem na drewnianych obręczach z grubymi, 3-calowymi oponami–balonami z czerwonej gumy. Wszyscy mieli czarne opony, a ja miałem czerwone. Był to bardzo elegancki rower złożony w sklepie w Bełchatowie z wybranych przeze mnie części. Nikt inny takiego nie miał.

W lipcu 1939 roku odbyły się ogólnopolskie zawody nawigacyjne, w których uczestniczyli lotnicy ze wszystkich aeroklubów. Udało mi się, że zdobyłem II nagrodę pokonując kilkunastu doświadczonych pilotów. W nagrodę otrzymałem piękne drewniane śmigło. Po zawodach poszliśmy do hangaru, gdzie na ustawionych stołach, oprócz jedzenia stało od metra kieliszków z wódką…

→ Spisał: Paweł Reising

3.01.2017

• foto: Paweł Reising / Gazeta Trybunalska

• więcej o Janie Książczyku: > tutaj

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.