W piątek 5 maja Zbigniew Wodecki przeszedł w Warszawie operację bypass-ów. Jeszcze w niedzielę czuł się dobrze i rozmawiał z bliskimi. Niespodziewanie 8 maja nad ranem doznał rozległego udaru mózgu. Mimo niezwykłej woli życia i staraniom lekarzy udar dokonał nieodwracalnych obrażeń. Odszedł od nas w dniu 22. maja w jednym z warszawskich szpitali. Żona i dzieci byli przy nim. Zostanie pochowany w ukochanym Krakowie – takie oświadczenie ukazało się dzisiaj na stronie Artysty.
Chińskie przysłowie mówi, że jeżeli w życiu robisz to, co lubisz, realizujesz swoje hobby, to nie pracujesz. Zbigniew Wodecki nie przepracował w swoim życiu ani jednego dnia. To, co robił, było jego pasją i w każdym występie, w każdym kontakcie z ludźmi czuło się ogromną jego radość obcowania ze sztuką i tworzenia tej sztuki.
Przez ponad czterdzieści lat żył na najwyższych obrotach. Uwielbiał koncertować, kochał blask fleszy i sławę, a jednocześnie był świetnym kompanem i miał do siebie spory dystans. Nie moglibyśmy go nazwać celebrytą w takim sensie, w jakim mówimy o gwiazdach i gwiazdkach obecnego show-biznesu. Wodecki nie grał wielkiego Wodeckiego, on po prostu był sobą.
Dawał czasem po dwa koncerty dziennie. Nie zwolnił nawet wówczas, kiedy lekarze ostrzegali go, że za szybko żyje i serce może tego nie wytrzymać.
Teatr uczy nas życia, życie nas uczy udawać. Osiem lat temu Wodecki przeżył także przygodę z teatrem: zagrał diabła w sztuce „Sonata Belzebuba” Witkacego u Krzysztofa Jasińskiego w krakowskim Teatrze Stu. Był także autorem oprawy muzycznej do tego i innych dramatów wystawianych w teatrze. Zrezygnował jednak po czterech latach z tego zajęcia; narzekał na konieczność zapamiętania długich partii tekstu, „ból nóg od stania na deskach”, jak zażartował w rozmowie z dziennikarzami. Był chyba zbyt ruchliwy, zbyt lubił improwizację, aby za każdym razem grać to samo i tak samo. „Nie po to się uczyłem nut, żeby teraz stać na deskach”.
W wywiadzie dla Gazety Krakowskiej mówił o swoich dylematach, o tym, jak łatwo z wielkiej sztuki spaść w piekiełko komercji:
Jest taka dwoistość we mnie. Doktor Jekyll, bo uczyli mnie grać geniuszy: Beethovena, Brahmsa, Paganiniego, wspaniale napisane, doskonałe utwory… Teraz się okazuje, że Brahms bardzo mało ludzi obchodzi. Że rządzi komercja, jakieś disco polo, które znowu zaczyna być bardzo popularne. I pojawia się dylemat: jak z jednej strony być artystą, a z drugiej strony za co zatankować auto i utrzymać rodzinę. I tu wkracza mister Hyde. Co grać? Żeby dawać koncerty, należy być popularnym, rozpoznawalnym. Często wychodzi na to, że trzeba zapalić i Panu Bogu świeczkę, i diabłu ogarek. Żeby nie przestać być artystą .Czasem myślę, że byłoby lepiej, gdyby geniusze nie byli aż tak zdolni. W każdym razie odrobina popularności się przydaje.
Od 1976 roku wydał 16 płyt długogrających. Debiutował cztery lata wcześniej, w Opolu. Śpiewał w duetach z Ewą Bem, Krystyną Prońko, Zdzisława Sośnicką, Irena Santor… występował w kabarecie z Zenonem Laskowikiem.
W październiku i listopadzie miał zaplanowane koncerty w Zielonej Górze, Szczecinie, Łodzi, Gdyni, Krakowie, Wrocławiu… Wszystkie pod tytułem: „Mój jubileusz”.
Skomponował i zaśpiewał wiele świetnych utworów, ale ktokolwiek wypowiada nazwisko: Wodecki”, natychmiastowym skojarzeniem jest: „Pszczółka Maja”. I Wodecki nie miał i nie ma nic przeciwko temu.
A tajemnicę, jakim szamponem mył włosy, zabrał do grobu.
→ Maryla Miła
22.05.2017
• foto: facebook.com
• więcej wspomnień Miłej: > tutaj