Stan wojenny 1981 – wspomnienie Zbigniewa Rutkowskiego

Pamiętam dobrze ten dzień 13 grudnia 1981 roku. Ale zanim do niego doszło, pamiętam strajki sierpniowe w 1980 roku.

Pracowałem wtedy w Łodzi, w bibliotece rejonowej. Zatrudnione tam były tylko trzy osoby, ja i dwie dziewczyny. Słuchaliśmy radia, czytaliśmy w gazetach o chwilowych przerwach w pracy (tak propaganda nazywała strajki), a wieczorem słuchałem „Wolnej Europy”. Napięcie rosło, ludzie na ulicach dyskutowali, jak to się wszystko skończy.

Tymczasem strajki rozlewały się na cały kraj, największe zainteresowanie budziły wydarzenia w Stoczni Gdańskiej. Baliśmy się, że wkroczą rosyjskie wojska. W pewnym momencie stanęły w Łodzi tramwaje. Ponieważ mieszkałem daleko od miejsca pracy, a na taksówki nie było mnie stać, chodziłem do biblioteki pieszo, co zajmowało mi dwie i pół godziny w jedną stronę. Podobna sytuacja zdarzyła mi się w dziesięć lat później w Londynie, gdzie również droga do pracy zajmowała mi tę samą ilość czasu, ponieważ zastrajkowało metro. Nawet cieszyłem się z tego, bo miałem okazję poznać tę cześć Londynu, z katedrą św. Pawła pośrodku.

W Łodzi nie było tak wspaniałych zabytków architektury, ale lato było gorące, piękna słoneczna pogoda, byłem wtedy przed trzydziestką i codzienne pięciogodzinne spacery nie sprawiały mi trudności.

W czasie jednej z takich wypraw usłyszałem na jakiejś budowie głośno włączone radio. Lektor właśnie podawał, że odszedł ze stanowiska Edward Gierek, a nowym I sekretarzem został Stanisław Kania, człowiek odpowiedzialny dotąd w Biurze Politycznym za służby specjalne. Poczułem, że coś się dzieje, że partia przegrupowuje szeregi i przygotowuje się na nowe czasy.

Wreszcie i my w bibliotece postanowiliśmy zastrajkować. Przychodziliśmy do pracy, ale nie otwieraliśmy biblioteki. Na drzwiach powiesiliśmy napis „Strajk”, a sami siedzieliśmy do czwartej po południu w środku, nie wpuszczając czytelników. Baliśmy się, że nas wyrzucą z pracy, a w najlepszym razie nie zapłacą za czas strajku, ale okazało się, że po podpisaniu porozumień sierpniowych, nie tylko nikt nas nie ruszył, to wypłacono nam również płace bez żadnych potrąceń.

Może wydawać się śmieszny strajk trzyosobowej obsady rejonowej biblioteki i pewnie był śmieszny, ale takie to były chwile, w których każdy chciał dołożyć choćby skromną cegiełkę do walki o trochę wolności w zniewolonym kraju, rządzonym przez namiestników Moskwy. W każdym razie Polskę ogarnęła euforia, prawie wszyscy, z którymi wtedy rozmawiałem, sądzili, że to tylko początek, za którym pójdą dalsze kroki w kierunku poszerzania niezależności społeczeństwa. Ja osobiście byłem przekonany, że tak łatwo nie pójdzie, że Rosja nie odpuści.

Byłem pewien, że prędzej czy później wejdą tu wojska radzieckie i dojdzie do rozlewu krwi, po którym zapanuje, prawdziwy terror. Prawie zgadłem, pomyliłem się tylko w tym, że to nie Rosjanie, a sami Polacy będą okupantami własnego narodu. Zapisałem się wówczas do „Solidarności”, podobnie jak miliony Polaków. Po kilku miesiącach przeniosłem się z Łodzi do Piotrkowa. Zacząłem pracę na ujęciu wody. Śledziłem narastanie niepewności, co będzie dalej, prowokację bydgoską, propagandę telewizyjną i prasową, wreszcie odejście Kani i powołanie na premiera i I sekretarza Jaruzelskiego. Wojsko zdobywało całą władzę.

Przyszła zima, mroźna i śnieżna. 12 grudnia 1981 roku poszedłem spać spokojnie, niczego nie podejrzewając. Następnego dnia miałem umówione spotkanie z dziewczyną. Rano wstałem ok. 9 i zaraz matka zawołała, że w Polsce jest wojna. Nie wierząc własnym oczom, śledziłem w telewizji wystąpienie upiornego generała, który drewnianym głosem oznajmiał wprowadzenie stanu wojennego.

Pomyślałem, że z dzisiejszego spotkania z dziewczyną nic nie będzie, bo musiała dojechać pociągiem spod piotrkowskiej miejscowości.

Mając jednak cień nadziei wyszedłem przed jedenastą na spotkanie. Pustki na ulicach, mróz duży, na chodnikach pełno śniegu. Przechodziłem obok siedziby „Solidarności” i zobaczyłem, że brama i okna zabite są na głucho, plakaty pozdzierane. Poszedłem dalej w kierunku II LO. Jakie było moje zdziwienie i radość, kiedy zobaczyłem, że ona czeka na mnie, zgodnie z umową. Spytałem się, czy nie bała się przyjechać. Okazało się, że bardziej jej zależało na spotkaniu ze mną. Po południu odprowadziłem ją na stację kolejową.

Ponieważ pracowałem na trzy zmiany musiałem wystarać się o przepustkę pozwalającą mi dojść i wrócić z pracy podczas godziny policyjnej. Tylko dwa razy zostałem skontrolowany przez policyjny patrol. Pierwszy raz, kiedy wracałem z pracy. Drugi, gdy mając wolny dzień, postanowiłem pojechać do Łodzi. Wcześniej musiałem zdobyć w urzędzie miasta przepustkę pozwalającą na opuszczenie miasta. Wracając z Łodzi, szedłem ulicą Słowackiego, jeszcze przed godziną policyjną. Na ulicy żywego ducha. Zimno.

Doszedłem do placu Kościuszki, kiedy na przejściu zajechał mi drogę milicyjny gazik. Wyskoczyło z niego dwóch mundurowych, „Dokumenty” – zażądali. Podałem im dowód. „A co pan ma w tej torbie?” – zapytał jeden. Miałem w niej tylko jedną książkę. Wyjąłem ją i pokazałem. Jej tytuł brzmiał „Wróg bez twarzy”. Zobaczyłem, jak rozszerzają się im oczy. Poczułem, że za chwilę znajdę się w gaziku i potem na komendzie. Na szczęście jeden z nich wykazał nieco inteligencji i zauważył, że książka była wydana legalnie w PRL-u. Oddali mi ją i kazali iść do domu.

Nielegalna literatura krążyła jednak po kraju i pamiętam, że miałem w ręku wiele wydawnictw podziemnych. Raz dostałem, ale tylko na jedną noc, 3-tomowe, wydane w paryskiej „Kulturze”, dzieło Sołżenicyna „Archipelag Gułag”. Zdążyłem przeczytać tylko pierwszy tom, i niestety, rano z żalem musiałem oddać wszystkie tomy, bo już inni czekali na lekturę. Przez pewien czas wyłączone były telefony w całym kraju, Ale kiedy je włączono, korzystaliśmy, ile się dało, że służbowych w pracy.

Pamiętam, jak pewnego dnia miałem popołudniowy dyżur z jeszcze jednym kolegą, który przez dwie godziny namawiał przez słuchawkę panią z centrali telefonicznej do grzechu. Rozmowa trwała w najlepsze i zmierzała do szczęśliwego zakończenia, gdy na linii pojawił się trzeci głos z komunikatem „Rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana”. Kolega zdenerwował się i powiedział do słuchawki parę niecenzuralnych słów. Następnie kontynuował podryw.

Nie minęło 10 minut, gdy drzwi otwarły się i do dyżurki wpadło kilku żołnierzy. Widząc mojego kolegę dalej rozmawiającego, złapali go za ręce i wciągnęli do stojącej opodal suki. Następnego dnia dyrektor dostał nakaz, by go natychmiast zwolnić z pracy. Ale, że kolega miał krewnego oficera w wojsku, skończyło się na przeniesieniu go innego oddziału przedsiębiorstwa, znacznie gorszego. Po trzech miesiącach, gdy sprawa przycichła, wrócił do nas z powrotem.

Opowiedziałem tych kilka historii, które zapamiętałem, nie dlatego bym nie wiedział, czym był stan wojenny i jak nieciekawe przyniósł skutki dla naszego kraju, i że ok. 100 osób poniosło śmierć w jego następstwie O tym niech opowiedzą inni, prawdziwi bohaterowie tych wydarzeń lub uczeni historycy. Znam człowieka, który internowany, pół roku przesiedział w więzieniu w Iławie. To on wie naprawdę, jak wyglądał stan wojenny, wie że go wyrzucili z uczelni i że 26 lat pracował, jako marynarz za granicą, bo we własnym kraju nie było dla niego pracy.

Dla mnie stan wojenny był przede wszystkim, tak jak przypuszczam, dla milionów rodaków, wielkim upokorzeniem. Nie mogłem pogodzić się z myślą, że we własnym kraju nie mogę wyjść nocą na ulicę, nie mogę zadzwonić, nie mogę pojechać bez zezwolenia do innego miasta. I to tylko dlatego, że dyktatura komunistyczna postanowiła za wszelką cenę bronić swojej władzy i swoich przywilejów.

→ Zbigniew Rutkowski

13.12.2016 / 13.12.2019

• foto: archiwum IPN

 

2 Replies to “Stan wojenny 1981 – wspomnienie Zbigniewa Rutkowskiego

  1. “wrócił do nas z powrotem”

    To pleonazm.
    A godzina była milicyjna, a nie policyjna

  2. Na centrali telefonicznej niektórzy dyżurni mieli obowiązek wyrywkowo kontrolować
    rozmowy. Czasem dla hecy coś powiedzieli. Musiał to być bardzo gorliwy uchol jeśli
    się pogniewał za ciepłe słowo. Wszyscy wtedy rzucaliśmy ciepłe słówka do ucha i nie znam przypadku interwencji plutonu wojska. To byłoby dość skomplikowane bez
    wyraźnych rozkazów. Głos kobiety był w Piotrkowie nagrany na sygnał oczekiwania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.