Dom II i kilka zdań na temat twórczości Jerzego Urbana

Zmarły 3 października 2022 r. Jerzy Urban był autorem kilku książek. Jedna z nich nosi tytuł “Wszystkie nasze ciemne sprawy” i została wydana w listopadzie 1974 roku przez krakowskie Wydawnictwo Literackie w nakładzie 50 tys. egzemplarzy.

Jerzy Urban pod koniec lat 80. XX wieku. Kliknij, aby powiększyć.

Pozycja zawiera 455 stron i jest zbiorem 81. opowieści kryminalno-obyczajowych, jakie w tamtych czasach, pod pseudonimem Jerzy Kibic, pisał Urban m. in. do tygodnika “Kulisy”.

Ostatni tekst nosi tytuł “Dom II”. Publikujemy go w całości po to, aby wskazać, że gdyby Jerzy Urban w 1981 r. nie został rzecznikiem prasowym rządu i wkrótce stał się najbardziej znienawidzonym człowiekiem w Polsce, byłby, prawdopodobnie, uwielbianym celebrytą, a może nawet wybitnym pisarzem i scenarzystą.

Łatwość pisana, błyskotliwość narracyjna, ironia, inteligentny humor, to przymioty tej twórczości. Utwory np. Jerzego Pilcha, w latach 90. mocno promowanego i przez lewicową krytykę naznaczonego na geniusza, w porównaniu ze stylem Urbana są ociężałe i duszne.

Ale cóż, nie wszystkie decyzje pokrywają się z oczekiwaniami innych. W tym przypadku można jedynie powiedzieć – szkoda.

→ M. Baryła

6.10.2022

• foto / repr. Gazeta Trybunalska


Dom II

Adwokat dr Andrzej T. z Poznania od 34 lat zajmuje się rozwodami i sądził, że w tej dziedzinie nic nie może go zadziwić. Miał w swojej praktyce pozew męża przeciwko żonie – hermafrodycie, o narastającej przewadze cech męskich, która męża katowała. Miał klientkę 1 m 85 cm wzrostu, która wyszła za karła i skarżyła się później przed sądem na niedobór seksualny. Likwidował cywilno-prawne skutki ślubu wyłącznie kościelnego, który zawarły w latach czterdziestych dwie kobiety. Jedna z nich stanęła przed ołtarzem w męskim przebraniu i miała sfałszowane papiery. Rozwikływał sprawy majątkowe poczwórnego bigamisty. W swej karierze zawodowej oglądał czterech uznanych za zmarłych mężów, którzy żywi zjawili się w jego kancelarii. Rozwodził księżniczkę cygańską, która jako powód zerwania podawała, że mąż ją oszwabił przed ślubem, w ten sposób, iż w swoim dowodzie osobistym – normalnym, współcześnie wydanym – w rubryce zawód wpisał samowolnie „hrabia”. I kiedy dr Andrzej T. uznał, że repertuar możliwości już się wyczerpał, że nie trafi mu się sprawa niepodobna do żadnej poprzedniej, odwiedziła go w zespole adwokackim pani Joanna Ż.

Architekt Joanna Ż. ma 37 lat i dwoje dzieci: czternastoletnią dziewczynkę i jedenastoletniego chłopca. Wyszła za mąż w roku 1959 za 40-letniego obecnie lekarza pediatrę Olgierda Ż. Małżeństwo swe, trwające prawie czternaście lat, uważa za bardzo udane. Jej mąż jest tego samego zdania.

Klientka adwokata T. przez wiele lat korzystała z porad psychiatry. Nie wykrył on u niej żadnej choroby, żadnych odchyleń od normy. Czuła wszakże, okresami silniejszą, okresami słabszą potrzebę odwiedzania lekarza tej specjalności, gdyż miała specyficzne zwidzenia i związany z tym niepokój. Przypadłości te zjawiły się u niej bezpośrednio po ślubie i ustąpiły na półtora roku przedtem, nim postanowiła wziąć rozwód. Obecnie czuje się zupełnie zdrowa.

Męża poznała latem 1958 roku, w miejscowości nadmorskiej. Była wówczas studentką. Olgierd Ż. na miesiąc przed ich spotkaniem się uzyskał dyplom lekarza. Okoliczności nawiązania tego romansu nie są ważne dla toku opowieści, nadto banalne. W upalne przedpołudnie na plaży pojawił się znajomy jej koleżanki – Olgierd Ż. właśnie – w ciemnym ubraniu i z walizką. Koleżanka miała pod opieką dziecko, swoją siostrę, poprosiła więc Joannę Ż., aby pomogła przybyszowi wynająć pokój. Chodzili dobierać kwatery, a kiedy znaleźli stosowną, Joanna Ż. już w niej została z młodym lekarzem. Rozstali się po miesiącu. Ona wracała jesienią do Warszawy kończyć studia, on jechał do miasteczka, z którego pochodził, by rozpocząć staż w tamtejszym szpitalu. Okazało się niebawem, że Joanna -nazywam ją „Ż”, choć wtedy nosiła panieńskie jeszcze nazwisko – jest w ciąży. Zawiadomiony o tym Olgierd Ż. zaproponował małżeństwo. Nie było czasu i sposobności, by zamiar ten szybko urzeczywistnić. Joanna Ż. starała się przed porodem zdać jak najwięcej egzaminów, by zbliżyć się możliwie najbardziej do absolutorium. Olgierd Ż. zaczynał pracę. Zimą umarła mu matka. Aby połączyć się z Joanną, musiał dokonać remontu domu. Ślub zawarli tuż przed porodem, na przedwiośniu 1959 roku, w Warszawie – jej miejscu zamieszkania.

Ich sytuacja wyjściowa był bardzo trudna. Joanna Ż. nie chciała wyprowadzić się z niemowlęciem z Warszawy, by połączyć się z mężem, bo pragnęła jesienią zdać końcowe egzaminy i obronić pracę dyplomową. Nadto w miasteczku K., rodzinnej miejscowości jej męża, nie było posady dla architekta. Na razie nie mieli tam gdzie mieszkać. Olgierd Ż. odziedziczył po matce – wojennej wdowie – obszerną willę, ale walącą się dosłownie. Zabiegał o doprowadzenie jej do stanu używalności.

W grudniu 1959 roku dom był przysposobiony do mieszkania, w K. stworzony został etat
powiatowego architekta i Joanna Ż. przyjechała, by zamieszkać z mężem.

Kiedy przekroczyła próg jego domu, ich domu, uległa jakiemuś dziwnemu uczuciu. Zdawało jej się mianowicie, że już kiedyś tu była. Podchodziła po raz pierwszy do drzwi i nim je otworzyła, miała wrażenie, że wie, co jest za tymi drzwiami. Podchodziła po raz pierwszy do któregoś z okien, wyglądała i miała uczucie, że już zna skądś ten widok. Kiedy z czasem te doznania czy też wspomnienie tych doznań z pierwszych dni pobytu w K. przyprawiły ją o stan niepokoju, poszła poradzić się psychiatry; twierdziła, że ten dom śnił jej się, zanim go obejrzała naprawdę.

Doznania te ustąpiły oczywiście z biegiem czasu, choć nie opuszczał jej niepokój, który to stan wiązała z przebywaniem w tym domu. Zastąpiły je teraz inne zwidy, bardziej wysublimowane. Na przykład obszerna spiżarnia przy kuchni kojarzyła jej się z wyobrażeniem psa. Ilekroć tam wchodziła, czuła zapach psa, słyszała skomlenie psa. Te swoje dziwactwa uważała za niepoważne, tłumiła je w sobie. Były jednak takie okresy, gdy ów dom wzniecał w niej stan niepokoju tak dolegliwego, że chodziła do psychiatry i zażywała przepisane jej proszki uspokajające. Ona, osoba dorosła i siłą rzeczy coraz bardziej dorosła, matka wkrótce już dwojga dzieci – bała się w ogóle zostawać sama w tym domu.

Państwo Ż. z biegiem lat coraz lepiej oboje zarabiali i sporo pieniędzy ładowali w dom, który z rudery przeobrażał się w siedzibę luksusową. Na parterze były dwa wielkie pokoje, w amfiladzie, jeden od frontu, drugi wychodzący na ogród. Na piętrze mieścił się gabinet lekarski, sypialnia i dziecinny. Olgierd Ż. dobudował do domu garaż. Potem urządził kuchnię w piwnicy, a poprzednie parterowe pomieszczenie kuchenne przeobraził w lekarski gabinet, aby każde z dzieci miało osobny pokój na piętrze. Trzeba sobie wyobrazić te koszty i wieloletnie starania, aby zrozumieć, jak niechętnie traktował Olgierd Ż. prośby żony, żeby dom sprzedać i zamieszkać gdzie indziej. Trudno przecie wygodny, piękny dom, który zbudował dziadek Olgierda Ż., w którym mieszkali jego rodzice, porzucać tylko dlatego, że żona twierdzi, iż te mury przyprawiają ją o stan niepokoju. Ona jednak czuła się coraz gorzej, coraz częściej ze swoimi przypadłościami nachodziła psychiatrę, i to był powód, dla którego z całej siły wsparła pomysł przeniesienia się z K. do innego miasta. Nie miała wątpliwości, że jej stany niepokoju, jakiegoś nieokreślonego wewnętrznego rozedrgania wiążą się z tym domem. Jeśli gdziekolwiek z mężem wyjeżdżali, czuła się od razu najzdrowszym człowiekiem pod słońcem.

Olgierd Ż., teraz już dyrektor szpitala, wspomniał któregoś dnia, że ma propozycję objęcia innego, większego, specjalistycznego szpitala w innym mieście. Joanna Ż. gorąco poparła ten projekt. Sprzedali dom, kupili inny, w owym nowym mieście. Stany niepokoju Joanny Ż. przeminęły. Czuła się wyleczona i teraz już zupełnie szczęśliwa.

Po długim czasie zadzwoniła pewnego dnia do psychiatry z prośbą, żeby natychmiast ją przyjął. Zjawiła się zapłakana, zmaltretowana, zrozpaczona. Opowiedziała całą przytoczoną tu historię: Oto nagle, ni z tego, ni z owego, po wielu latach metafizycznej niejako udręki, naszło ją olśnienie. Przypomniała sobie ten dom. Mieszkała w nim jako małe dziecko! Pojechała do swojej matki do Warszawy i uzyskała potwierdzenie. I teraz prosi o pomoc lekarską, bo nie jest w stanie wrócić do męża, spotkać się z mężem, żyć z mężem, mieszkać z mężem.

Zjawiła się więc u swojej matki w Warszawie i opowiedziała, jak to przez całe lata męczył ją niepokój związany z mieszkaniem w ich poprzednim domu, a teraz nagle, bez żadnego szczególnego bodźca, przypomniała sobie, że w tym domu mieszkała jako małe dziecko. Czy to możliwe? I oto w trzydziestym siódmym roku jej życia matka wyznała, że ona nie jest jej naturalną córką. W grudniu 1939 roku przyprowadzono jej małą dziewczynkę. Wyglądała na około trzy lata. Nie wiadomo było, ile ma, jak się nazywa, czyim jest dzieckiem. Była jednym z gromadki zagubionych w tygodniach wojny dzieci, zgromadzonych w którymś z warszawskich sierocińców. Osoba, która ją przyprowadziła, prosiła o przetrzymanie dziecka przez kilka dni. Sierociniec ulega likwidacji, organizacja opiekuńcza musi dla tej małej znaleźć miejsce w jakimś innym zakładzie, za kilka dni ją odbiorą. Minęły nie tylko dni, ale i tygodnie, a nikt się po dziewczynkę nie zjawiał. Wobec tego uznała ją za swoje dziecko, nadała swoje i męża nazwisko. Mąż jej w tym okresie był w niewoli, ale z początkiem 1940 r. wrócił. Nigdy dziewczynce nie mówiła, że nie jest jej naturalną córką. Przybrany ojciec Joanny umarł wkrótce po wojnie.

Mijały dziesięciolecia, a ona dalej nic nie wiedziała o tym, skąd pochodzili i jak się nazywali naturalni rodzice dziewczynki, która wtedy, w grudniu 1939 r., umiała tylko podać swoje imię: „Joasia”. Nie szukała ich, zresztą nie chciała szukać.

Mgr inż. arch. Joanna Ż. wprost od matki pojechała do mieszkającej w Warszawie ciotki swego męża, siostry ojca Olgierda Ż. Uzyskała tu potwierdzenie swoich przypuszczeń. Ojciec jej obecnego męża, przedwojenny wicestarosta, uciekał we wrześniu 1939 roku z żoną i dwojgiem małych dzieci. Jechali samochodem. W jakiejś wsi pan Ż., który sam prowadził wóz, przystanął i poszedł nabrać wody do chłodnicy. Zabrał ze sobą córeczkę. Nadleciały niemieckie samoloty. Zginął od kul karabinu maszynowego. Pani Ż. nadaremnie szukała córki lub jej ciała.

Dowiedziawszy się tego wszystkiego, Joanna Ż. wpierw poszła do psychiatry po farmakologiczną podporę. Powiedziała lekarzowi, że już od kilku dni łamie się ze sobą, czy wrócić do męża, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, więcej niż prawdopodobieństwa, jest jej bratem. Żyje z tym człowiekiem już czternaście lat, mają dwoje dzieci. Praktycznie przełamane zostało tabu kazirodztwa. W sensie psychicznym nie może jednak przełamać tego tabu cywilizowanego świata. Czuje przed mężem lęk, czuje doń wstręt.

Joanna Ż. korespondencyjnie zawiadomiła męża o swoim odkryciu i swoim dramacie. Zapytała, czemu nigdy jej nie opowiedział o zaginionej siostrzyczce, czemu nie opowiedział tego, kiedy męczyła się w ich domu, który ewokował w niej niejasne, zamglone wspomnienia. Mąż odpisał: właśnie dlatego. Prawdopodobieństwo, że spotkali się i pokochali brat i siostra, jest jak jeden do wielu milionów, praktycznie żadne. Gdyby jej powiedział o siostrze – owo nieprawdopodobne uznałaby za pewne. A przecież nie ma tu żadnej pewności. Powinna po prostu przestać o tym myśleć.

Nie umiała przestać myśleć. Poszła do adwokata Andrzeja T. Chciała wystąpić o unieważnienie małżeństwa. Adwokat powiedział, że jest praktycznie niemożliwe udowodnienie przed sądem, iż jest siostrą swojego męża. Rzeczą prostszą będzie wnieść o zwykły rozwód. Olgierd Ż. nie wyraził zgody na rozwód. Sąd rozwiązał małżeństwo po wysłuchaniu psychiatry, który zalecał to usilnie.

– Jerzy Urban

 

4 Replies to “Dom II i kilka zdań na temat twórczości Jerzego Urbana

  1. Dawno temu w Ameryce, kiedy pewien drwal ściął drzewo uważane za najstarsze, są nakazał jego nazwisko wymazać z dokumentów i pamięci. Śmierć Urbana wywołała spór o to jak dobrym był literatem, a nie jak cynicznym hedonistą.
    Po postać żałosna i karykaturalna, wręcz obrzydliwa i nie ma tu żadnego znaczenia, że
    popełnił kilka tekstów w niezłym stylu. Trzymajmy się normalnych zasad dokonując oceny.

    1. Rzecz w tym, że w powyższym tekście nie ma oceny J. Urbana, więc trudno trzymać się zasad. Poza tym, gdyby miała się pojawić ocena, to nie bardzo rozumiem dlaczego miałaby ona pokrywać się z Pańską opinią na jego temat? Zycie uczy, że wraz z upływem czasu, mniej istotne staje się to kim był człowiek, lecz co po sobie zostawił. (mb)

      1. Może nie dość jasno to zaznaczyłem, ale chodziło mi dyskusję, która pojawiła się w wielu mediach, Pański tekst dał tylko pretekst do własnej wypowiedzi, co uczyniłem
        Jeśli chodzi o tekst w GT, to nie da się nie zauważyć, że cechuje go pewna doza relatywizmu, a mnie bliższy jest wyrok w sprawie ,,casus drwal”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.