Czy warto czytać Miłosza?

Na postawione w tytule pytanie kiedyś, wiele lat temu odpowiedziałbym, że nie tylko warto, ale że trzeba, bo to jeden z największych i najmądrzejszych pisarzy polskich i nie tylko polskich.

Pamiętam swoje wrażenia z pierwszej lektury jego wierszy i esejów, a było to jeszcze przed przyznaniem mu Nagrody Nobla. Wiersze zdawały mi się piękne, bo czuć w nich było ducha cudownego, staropolskiego języka, sięgającego do poezji Kochanowskiego, Reja i prozy Paska. Natomiast eseje nie dość, że pogłębiły moją wiedzę o wielu znanych mi tylko ze słyszenia poetach, pisarzach i heretykach, to jeszcze wprowadziły mnie w niezwykle oryginalne myślenie religijne i filozoficzne.

Z czasem fascynacja Czesławem Miłoszem zaczęła przygasać, tylko część wierszy wydawała mi się bardzo dobra, a co prozy, to znajdowałem lepsze odpowiedzi na własne wątpliwości u innych piszących. Ostatnio znów na chwilę wróciłem do kilku książek eseistycznych jego autorstwa i nieco się przeraziłem. Tak, jakbym czytał zupełnie kogoś innego, a nie znanego mi od dawna twórcę.

I dziś mogę polecić jego dzieła wyłącznie osobom o mocno utrwalonych poglądach i mocnej wierze w siebie lub w Boga. Bowiem, psychologicznie rzecz biorąc, Miłosz jest niewątpliwie mocno skomplikowanym przypadkiem.

Niezwykle inteligentny i oczytany (wiedział wszystko, jak o nim napisał nieżyjący już Stanisław Barańczak), był też człowiekiem o ogromnej ambicji, która prowadziła go do wielkich sukcesów. Z jednej strony pyszny niczym diabeł, wynoszący się ponad innych twórców, z drugiej wciąż oskarżał się o niezliczone grzechy, które w swoim życiu popełnił. Z pewnością aniołkiem nie był, ale kto z nas jest bez grzechu? Cierpiał jednak na przykre rozdwojenie, z jednej strony pragnąc świętości, z drugiej używania życia.

Najlepiej o tym świadczy historyjka, którą sam opowiedział. Otóż w czasie okupacji, mieszkając w Warszawie, pojechał kiedyś z Jerzym Andrzejewskim do Lasek, gdzie siostry zakonne prowadziły zakład dla ociemniałych. Obaj, przez cały dzień, przebywali w atmosferze głęboko uduchowionej. I wracając wieczorem do miasta poczuli, że po tym przeżyciu, mają wielką ochotę na wódkę i schabowego. Zresztą, nie raz Miłosz w swojej prozie, ale też w niektórych wierszach, wyznaje, jak namiętnym był wielbicielem kobiet, wódki (wina nie lubił), dobrego jedzenia, smaków i zapachów. Mogę powiedzieć, że go rozumiem, bo sam mam podobnie.

Nie mam natomiast z tego powodu skłonności do histerii i poruszania się pomiędzy niebem i piekłem. A chyba ta psychologiczna zasada rządzi jego pisaniem. Przekłada dręczące go osobiste problemy na wypłukiwanie się na jego oczach wiary chrześcijańskiej i upadek zachodniej cywilizacji. I wiedział, o czym pisze. Był niezwykłym świadkiem XX wieku, przeżył dwie wojny światowe, początek komunizmu w Polsce, służył nowemu rządowi na placówkach dyplomatycznych, wreszcie został na emigracji we Francji, skąd po 10 latach przeniósł się do San Francisco, na uniwersytet Berkeley, gdzie wykładał, jako profesor, na katedrze literatury słowiańskiej, by na starość osiąść w Krakowie.

Te jego doświadczenia i inteligencja, lektury, spotkania z wybitnymi postaciami, by wymienić choćby Josifa Brodskiego, czy Alberta Einsteina wskazują, że wiedział, o czym mówi i czego się lęka. Problem jest jednak taki, że jego nastroje wędrują od powagi i wzniosłości do załamania nerwowego i samotności. Jak mówili jego znajomi, nie był łatwym człowiekiem we współżyciu. Spotykał się z nimi, kiedy miał ochotę, a kiedy był w złym nastroju, odmawiał im rozmowy. To jednak są przypadłości człowieka, jaki ma to związek z jego twórczością? Otóż, niestety, ma i to duży.

Wszystkie wahania i niepewności jego osobowości są znakomicie, choć może nie zamierzenie, przekładane na słowo pisane. Im Miłosz jest starszy, tym bardziej ponura i pozbawiona nadziei jest jego poezja i proza. Trzeba mieć naprawdę silne nerwy by wytrzymać jego obsesje, pragnienie wiary i niszczenie tego pragnienia.

Autor nie potrafi znaleźć spokoju, drąży każdą wątpliwość, jest nieubłagany w ściganiu podejrzanych o nieprawdę starych mitów ludzkości, czy obalanych przez naukę dawnych przekonań. Przypomina nieco postać Szatowa z „Biesów” Dostojewskiego, pisarza bardzo cenionego przez Miłosza. Szatow przewidywał potworności XX wieku, ale zapytany, czy jest wierzący, odpowiadał, że będzie wierzył, że zmusi się do wiary.

Dlatego czytelnik o słabym systemie nerwowym na pewno zostanie wciągnięty w wir potężnego miłoszowskiego niepokoju, co może okazać się źródłem powiększenia jego własnych ciemnych doznań. Nie służy ta twórczość spokojowi duszy. Dzieje się tak wbrew słowom poety, który pytał w jednym z wierszy: „czym jest poezja, która nie ocala narodów ani ludzi?”. Według mnie Miłosz cierpiał niczym neurotyk, może nawet nim był. Zalecałbym więc lektury, które niosą ze sobą jaśniejszy pogląd na świat, może naiwny, ale dobroczynny.

→ Zbigniew Rutkowski

7.01.2019 – 18.02.2017

• foto: pixabay.com

• lektury Rutkowskiego czytaj więcej: > tutaj

#rutkowskiLektury

 

 

One Reply to “Czy warto czytać Miłosza?”

  1. Jeśli Miłosz był neurotykiem, to daj Boże ich jak najwięcej. Był Poetą, i zawsze to podkreślał, reszta to obowiązki. Nie potrafił być obojętnym i zamkniętym na to co się działo wokół niego. Wszystko widział i chciał zrozumieć. I bolszewika, i Putramenta z lagą jak bił Żydów. Widział szansę dla kultury i Polski jaką początkowo obiecywał PKWN,
    dlatego wziął w tym udział, a jego raporty dyplomatyczne są tego dowodem, i chyba jedyne takie w dyplomacji. Tacy ludzie zawsze mają wrogów, co pokazał spór o jego pochówek. Jego mieszkanie, mogące być lampą rozświetlającą miasto już chyba
    przepadło, a i pamięć o nim coś szybko zanika. Czytać nie tylko warto, ale trzeba. Jak ktoś nie czuje poezji, to są eseje, listy, wspomnienia. Mam na półce więcej niż metr bieżący, i ledwie kilka pozycji jeszcze nie przeczytanych. Jeszcze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.